piątek, 29 sierpnia 2014

Rozdział XXXVII

  Audrey biegła. Płuca paliły ją niemiłosiernie, a zmęczone nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, ale biegła. Potykając się i przewracając, wciąż biegła, dopóki jaskrawe płomienie ognia nie przestały lizać jej włosów, karku i pleców. Wiatr zmienił się i, choć teraz jeszcze ciężej było jej biec, cieszyła się, że choć na chwilę odegnał od niej potworny żar. Kiedy upadła na miękką zieloność łąki, nie miała już siły wstać. Oddychała ciężko, chłonąc zapach ziemi, trawy i dolatujący aż tutaj swąd spalenizny. Po chwili zdała sobie sprawę, że to od niej bije ten zapach. Końce jej długich, ciemnych loków były spalone i kruszyły się nawet pod lekkim dotykiem, a prosta lniana sukienka na osmolonych krawędziach nabrała czarnej barwy.
   Dopiero teraz Audrey odważyła się obrócić. Była zdziwiona, jak daleko udało jej się odbiec i nagle uświadomiła sobie, że żar który czuła na plecach, gdy dobiegała do łąki, to gorące macki przerażenia, pełzające po jej rozdygotanym ciele, a nie płomienie, które tańczyły teraz na belach podtrzymujących sklepienia chałup. Z pokrytych gontem i strzechą dachów nie pozostało już nic poza dymiącymi na ziemi kawałkami oderwanymi od połaci.
  Nawet z tej odległości usłyszała mrożący krew w żyłach trzask i zobaczyła, jak ich świątynia zawala się w świetle buchających dokoła płomieni i wijących się kłębów dymu. Drewniana konstrukcja dwóch wieżyc powoli pochyliła się na bok i, jak w zwolnionym tempie, spadła, roztrzaskując się na ziemi. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła, jak wielka nawa zapada się do środka. Najpierw zawalił się kryty gontem dach, później masywne bele podtrzymujące go, a na końcu grube drewniane ściany. Potem wszystko spowił gęsty dym, z którego co chwila wystrzelały jaskrawe języki ognia, liżące, spurpurowiałe od zachodzącego słońca, niebo.
   Gdy zgliszcza dogasały, Audrey wciąż czuła łagodne tchnienia gorąca. Ze łzami w oczach patrzyła, jak wioska, w której się wychowała zmienia się w pogorzelisko, owiane ponurym smrodem śmierci i spalenizny. Z wciąż tlących się resztek unosił się blady dym, otulając wszystko szarą zasłoną, jak ciało zmarłego całunem. Audrey pociągnęła nosem i powoli wstała. Nie miała dokąd iść. Nie wiedziała, co zrobić. Postanowiła ruszyć w stronę Iomorne. Miasto wydało jej się odpowiednim celem. Nawet jeżeli nie zdoła znaleźć domu, schroni się w tamtejszej świątyni, skąd nikt jej nie wypędzi.

  Nieumarli zaatakowali przed południem. Nikt nie był przygotowany na natarcie na niewielką wioskę przy granicy Grossbergu. W jasnych promieniach jesiennego słońca do miejscowości wpadło kilkudziesięciu uzbrojonych konnych, którzy z początku zostali uznani za kawalerię Laedere, jednak masakrowali wszystko, co stanęło im na drodze, a to wyprowadziło chłopów z błędu. Za nimi do wsi wkroczyło kilka przerażających, obrzydliwych stworów przypominających zszytą niedbale kupę mięsa. W żadnym stopniu nie przypominali oni ludzi, choć ich kończyny niezaprzeczalnie były ludzkie. W zakrwawionych dłoniach dzierżyli sierpy i długie, ciężkie łańcuchy, którymi bez zastanowienia smagali zwierzęta, mężczyzn, kobiety i dzieci.
  Audrey była śmiertelnie przestraszona, kiedy nagle jeden ze zbrojnych wpadł do ich chałupy i poderżnął jej matce gardło, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Choć po jej twarzy płynęły łzy przerażenia, tkwiła nieruchomo, skryta za ciemną, kwiecistą zasłoną. W duchu modliła się, aby żołnierz nie usłyszał jej oddechu, który wydawał jej się być ciężkim sapaniem i łomotania jej wystraszonego dziewczęcego serca.
   Tkwiła za zakurzoną tkaniną przez kilka godzin, dopóki nie ucichły ostatnie dźwięki rzezi. Będąc na środku izby usłyszała trzask i dach jej domu zawalił się pod naporem płomieni. Z trudem wydostała się spod płonących desek i wybiegła na podwórze. Obraz, jaki tam zastała sprawił, że podparta o drewniane sztachety przez kilka minut nieustannie wymiotowała. Rozbebeszone ciała, poderżnięte gardła, ludzkie i zwierzęce wnętrzności walające się wśród częściowo zburzonych chałup.
  Dopiero szczypiący w oczy dym kazał jej uciekać. Biegła na oślep, nie widząc niczego przez kotłującą się, szarą zasłonę. Piszczała, kiedy niespodziewanie tuż obok niej waliły się ściany, ale bardzo szybko dym podrażnił jej gardło i wycisnął z jej oczu kolejne łzy. Modliła się, by wybiec z daleka od wojsk nieumarłych, choć wiedziała, że od dawna ich już tu nie ma. Błagała swojego boga, aby pozwolił jej przeżyć.

   Wyznacznikiem jej drogi była górująca nad Iomorne forteca Laedere. Masywne, wysokie wieżyce wskazywały jej ścieżki i dawno nieuczęszczane trakty. Szła dopóki na jej stopach nie pojawiły się bolesne pęcherze, a wnętrzności w brzuchu nie zaczęły skręcać się w spowodowanych głodem konwulsjach. Dlatego, kiedy tylko dostrzegła krzak jagód, bez namysłu upadła obok niego i nie mając siły, ruszyć chociaż ręką, zasnęła.
*

           Kap, kap... Ciche dźwięki pobrzmiewają co chwila w celi skazańców. Rzemień boleśnie wpija się w nadgarstki, a smród opaski niemiłosiernie szczypie w oczy.
Kap, kap... Och, jakie to denerwujące. Zdejmijcie mi tę opaskę! Zdejmijcie! Błagam... Nie, nie będę błagać... Wytrzymam...
Kap, kap... Opaska zsuwa się z oczu...
Kap, kap... To krew... Krew martwej dziewczyny nieustannie powiększa czerwoną plamę na podłodze...
Kap, kap... Dziewczyna wisi na cienkim warkoczu z rzemyków... Krew sączy się z jej szyi...
Kap, kap...

2 komentarze:

  1. Baaardzo ciekawe, wciągające i interesujące. Pisz dalej, czekam z niecierpliwością na kolejne zdarzenia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ niezwykły rozdział, napisany perfekcyjnie. Czytają go zapomniałam o całym świecie i przeniosłam się do opisywanego przez ciebie zdarzenia, zupełnie tak, jak wtedy gdy zatracam się w dobrej książce. Brawoł :D

    OdpowiedzUsuń

Wszelkie reklamy proszę zamieszczać w "spamowniku", odwiedzam każdy blog.

Nie uznaję czegoś takiego jak obs za obs i kom za kom.
Obserwuję tylko te blogi, które naprawdę mnie interesują.

Nomida zaczarowane-szablony