Audrey
biegła. Płuca paliły ją niemiłosiernie, a zmęczone nogi zaczęły
odmawiać posłuszeństwa, ale biegła. Potykając się i
przewracając, wciąż biegła, dopóki jaskrawe płomienie ognia nie
przestały lizać jej włosów, karku i pleców. Wiatr zmienił się
i, choć teraz jeszcze ciężej było jej biec, cieszyła się, że
choć na chwilę odegnał od niej potworny żar. Kiedy upadła na
miękką zieloność łąki, nie miała już siły wstać. Oddychała
ciężko, chłonąc zapach ziemi, trawy i dolatujący aż tutaj swąd
spalenizny. Po chwili zdała sobie sprawę, że to od niej bije ten
zapach. Końce jej długich, ciemnych loków były spalone i kruszyły
się nawet pod lekkim dotykiem, a prosta lniana sukienka na
osmolonych krawędziach nabrała czarnej barwy.
Dopiero
teraz Audrey odważyła się obrócić. Była zdziwiona, jak daleko
udało jej się odbiec i nagle uświadomiła sobie, że żar który
czuła na plecach, gdy dobiegała do łąki, to gorące macki
przerażenia, pełzające po jej rozdygotanym ciele, a nie płomienie,
które tańczyły teraz na belach podtrzymujących sklepienia chałup.
Z pokrytych gontem i strzechą dachów nie pozostało już nic poza
dymiącymi na ziemi kawałkami oderwanymi od połaci.
Nawet
z tej odległości usłyszała mrożący krew w żyłach trzask i
zobaczyła, jak ich świątynia zawala się w świetle buchających
dokoła płomieni i wijących się kłębów dymu. Drewniana
konstrukcja dwóch wieżyc powoli pochyliła się na bok i, jak w
zwolnionym tempie, spadła, roztrzaskując się na ziemi. Dziewczyna
z przerażeniem patrzyła, jak wielka nawa zapada się do środka.
Najpierw zawalił się kryty gontem dach, później masywne bele
podtrzymujące go, a na końcu grube drewniane ściany. Potem
wszystko spowił gęsty dym, z którego co chwila wystrzelały
jaskrawe języki ognia, liżące, spurpurowiałe od zachodzącego
słońca, niebo.
Gdy
zgliszcza dogasały, Audrey wciąż czuła łagodne tchnienia gorąca.
Ze łzami w oczach patrzyła, jak wioska, w której się wychowała
zmienia się w pogorzelisko, owiane ponurym smrodem śmierci i
spalenizny. Z wciąż tlących się resztek unosił się blady dym,
otulając wszystko szarą zasłoną, jak ciało zmarłego całunem.
Audrey pociągnęła nosem i powoli wstała. Nie miała dokąd iść.
Nie wiedziała, co zrobić. Postanowiła ruszyć w stronę Iomorne.
Miasto wydało jej się odpowiednim celem. Nawet jeżeli nie zdoła
znaleźć domu, schroni się w tamtejszej świątyni, skąd nikt jej
nie wypędzi.
Nieumarli
zaatakowali przed południem. Nikt nie był przygotowany na natarcie
na niewielką wioskę przy granicy Grossbergu. W jasnych promieniach
jesiennego słońca do miejscowości wpadło kilkudziesięciu
uzbrojonych konnych, którzy z początku zostali uznani za kawalerię
Laedere, jednak masakrowali wszystko, co stanęło im na drodze, a to
wyprowadziło chłopów z błędu. Za nimi do wsi wkroczyło kilka
przerażających, obrzydliwych stworów przypominających zszytą
niedbale kupę mięsa. W żadnym stopniu nie przypominali oni ludzi,
choć ich kończyny niezaprzeczalnie były ludzkie. W zakrwawionych
dłoniach dzierżyli sierpy i długie, ciężkie łańcuchy, którymi
bez zastanowienia smagali zwierzęta, mężczyzn, kobiety i dzieci.
Audrey
była śmiertelnie przestraszona, kiedy nagle jeden ze zbrojnych
wpadł do ich chałupy i poderżnął jej matce gardło, ale nie
wydała z siebie żadnego dźwięku. Choć po jej twarzy płynęły
łzy przerażenia, tkwiła nieruchomo, skryta za ciemną, kwiecistą
zasłoną. W duchu modliła się, aby żołnierz nie usłyszał jej
oddechu, który wydawał jej się być ciężkim sapaniem i łomotania
jej wystraszonego dziewczęcego serca.
Tkwiła
za zakurzoną tkaniną przez kilka godzin, dopóki nie ucichły
ostatnie dźwięki rzezi. Będąc na środku izby usłyszała trzask
i dach jej domu zawalił się pod naporem płomieni. Z trudem
wydostała się spod płonących desek i wybiegła na podwórze.
Obraz, jaki tam zastała sprawił, że podparta o drewniane sztachety
przez kilka minut nieustannie wymiotowała. Rozbebeszone ciała,
poderżnięte gardła, ludzkie i zwierzęce wnętrzności walające
się wśród częściowo zburzonych chałup.
Dopiero
szczypiący w oczy dym kazał jej uciekać. Biegła na oślep, nie
widząc niczego przez kotłującą się, szarą zasłonę. Piszczała,
kiedy niespodziewanie tuż obok niej waliły się ściany, ale bardzo
szybko dym podrażnił jej gardło i wycisnął z jej oczu kolejne
łzy. Modliła się, by wybiec z daleka od wojsk nieumarłych, choć
wiedziała, że od dawna ich już tu nie ma. Błagała swojego boga,
aby pozwolił jej przeżyć.
Wyznacznikiem
jej drogi była górująca nad Iomorne forteca Laedere. Masywne,
wysokie wieżyce wskazywały jej ścieżki i dawno nieuczęszczane
trakty. Szła dopóki na jej stopach nie pojawiły się bolesne
pęcherze, a wnętrzności w brzuchu nie zaczęły skręcać się w
spowodowanych głodem konwulsjach. Dlatego, kiedy tylko dostrzegła
krzak jagód, bez namysłu upadła obok niego i nie mając siły,
ruszyć chociaż ręką, zasnęła.
*
Kap,
kap... Ciche dźwięki pobrzmiewają co chwila w celi skazańców.
Rzemień boleśnie wpija się w nadgarstki, a smród opaski
niemiłosiernie szczypie w oczy.
Kap,
kap... Och, jakie to denerwujące. Zdejmijcie mi tę opaskę!
Zdejmijcie! Błagam... Nie, nie będę błagać... Wytrzymam...
Kap,
kap... Opaska zsuwa się z oczu...
Kap,
kap... To krew... Krew martwej dziewczyny nieustannie powiększa
czerwoną plamę na podłodze...
Kap,
kap... Dziewczyna wisi na cienkim warkoczu z rzemyków... Krew sączy
się z jej szyi...
Kap,
kap...
Baaardzo ciekawe, wciągające i interesujące. Pisz dalej, czekam z niecierpliwością na kolejne zdarzenia :)
OdpowiedzUsuńAleż niezwykły rozdział, napisany perfekcyjnie. Czytają go zapomniałam o całym świecie i przeniosłam się do opisywanego przez ciebie zdarzenia, zupełnie tak, jak wtedy gdy zatracam się w dobrej książce. Brawoł :D
OdpowiedzUsuń