Trakt
prowadzący do siedziby Laedere okazał się nędzną pozostałością
drogi, którą zapamiętała Lithia. Ciężkie wozy wyrobiły
głębokie koleiny, a ostatnie nawałnice wypłukały kamienie,
którymi wyrównane były pokaźne doły w nawierzchni. Niegdyś
utwardzona ziemia teraz była rozmiękłą mieszaniną błota i
gliny.
Kiedy
wyszli ze splugawionego lasu, powitała ich wysoka trawa, która
gładzona przez chłodne podmuchy wiatru, lśniła w ostatnich
promieniach letniego słońca,
Szli
wolno po bokach drogi. Gęsta zieloność dawała jako-takie oparcie
ich stopom, ale buty i tak z głośnymi plaśnięciami odklejały się
od błotnistego podłoża. Po chwili spomiędzy poruszonych ździebeł
wyleciała spora ćma. Lithia krzyknęła i odskoczyła od owada,
wpadając w błoto.
-
Boisz się ciem? - W głosie Travisa pobrzmiewało wyraźne
rozbawienie.
-
Po prostu ich nie lubię – warknęła w odpowiedzi. - Są
obrzydliwe.
-
A motyle? - Zapytał i, jakby na zawołanie, na jego wyciągniętym
palcu przysiadł motyl. Słoneczne promienie igrały na jego
fioletowo-złotych skrzydełkach.
Lithia
patrzyła na niego przez chwilę, po czym odpowiedziała:
-
Też są obrzydliwe.
Travis
roześmiał się, a barwny owad odleciał spłoszony. Przez chwilę
szli w milczeniu. Mężczyzna co chwila spoglądał na Lithię z
rozbawieniem.
-
Wiesz, kiedy cię poznałem wydałaś mi się być nieprzyjemna.
Ładna, ale zimna i trochę zbyt uparta. Ale okazuje się, że jesteś
o wiele zabawniejsza niż sądziłem.
-
Nieco zyskuję przy bliższym poznaniu. Z resztą, podobnie jak ty.
-
Spójrz. - Travis wskazał coś, co poruszało się w gęstwinie, w
której niknął trakt.
Spomiędzy
drew wyjechało kilkudziesięciu uzbrojonych konnych. Słoneczne
refleksy pobłyskiwały w ich srebrnych pancerzach, a śnieżnobiałe,
przymocowane grubymi rzemieniami, skrzydła łopotały, poruszane
pędem powietrza. Lithii zaparło dech w piersi. Laedere nigdy nie
angażowało się w żadne działania militarne, więc nie miała
szansy widzieć rynsztunku wojowników klanu, a trzeba przyznać,
robił wrażenie.
Travis
pociągnął ją gwałtownie za rękaw i obydwoje upadli. Gęsta
trawa przysłoniła ich ciała, kiedy konni przemknęli obok z
głośnym stukotem podków i furkotem piór.
-
Jeśli chcesz popełnić samobójstwo, stratowanie przez konie nie
jest najlepszym pomysłem.
Travis
spojrzał prosto w oczy Lithii. Kobieta leżała na nim, unosząc
lekko tułów. Uśmiechnęła się nieznacznie i przygryzła wargę,
wpatrując się w niebieskie tęczówki mężczyzny.
-
Dzięki – mruknęła, próbując się podnieść.
Travis
położył dłonie na jej biodrach i z powrotem złączył ich ciała.
Palcami jednej ręki delikatnie połaskotał jej kark, po czym
wplątał je w jej kasztanowe włosy i przyciągnął ją do siebie.
Pocałował czubek jej nosa i oparł swoje czoło o jej. Kilka pasm
jej włosów spłynęło na jego twarz.
Poczuła,
jak się uśmiechnął. Odchyliła nieco głowę i przyjrzała mu
się. Dopiero teraz spostrzegła, jak urocze zmarszczki tworzą się
wokół jego oczu, kiedy się cieszy. Pocałowała go. Najpierw
delikatnie, ledwo musnęła jego wargi swoimi, potem nieco
namiętniej, aż w końcu wpiła się w jego usta, jakby chcąc na
zawsze odcisnąć na nich swój ślad.
Donośne
szczekanie przerwało ich pocałunek. Zerwali się gwałtownie i
pomknęli w stronę splugawionego lasu, jednak Łapacze byli szybsi.
Z gęstej trawy wyskoczyła sfora wielkich, brązowo-czarnych psów.
Ich wyszczerzone kły przyprawiły zarówno Travisa jak i Lithię o
zimny dreszcz. Ogary otoczyły ich zwartym kręgiem.
-
Proszę, proszę... - Jeden z zakapturzonych mężczyzn skierował
konia w ich stronę. - Kogo my tu mamy...
Ze
świstem wyciągnął miecz z pochwy. Końcem ostrza dotknął
podbródka Lithii, zmuszając ją, aby na niego spojrzała. Zdobyła
się więc na najzimniejsze spojrzenie, jakie potrafiła i utkwiła w
nim wzrok.
-
Zbiegła relegowana. Jesteś naprawdę głupia, że tutaj wracasz –
westchnął.
Travis
już otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale Lithia powstrzymała
go zdawkowym ruchem ręki. Uśmiechnęła się ironicznie. Dwoma
palcami chwyciła brzeszczot
i
odsunęła go od swojej twarzy.
-
To nie ja zaciągam długi nie do spłacenia. - Odrzuciła włosy z
twarzy i spojrzała na niego ponownie. - Jesteś mi coś winien.
-
Masz rację. Dlatego nie zabiję was od razu. - Uśmiechnął się
złowieszczo. - Laedere zrobią to lepiej.
*
Ravnarr
szybkim krokiem przemierzał kamienne korytarze, kiedy przy głównej
bramie zrobiło się jakieś zamieszanie. Ruszył w tamtą stronę i
już z daleka dostrzegł ogary kotłujące się w wejściu. Banda
Łapaczy wpadła do fortecy, ciągnąc za sobą dwoje ludzi. Ravnarr
nienawidził sługusów Tempusa. Byli aroganccy, okrutni i głupi.
Więźniowie
stanęli w wejściu. Kiedy szarowłosy dostrzegł długi, kasztanowy
warkocz, jego serce gwałtownie przyspieszyło. Podszedł do nich i
zmierzył spojrzeniem Crava, przywódcę.
-
Co macie? - Zapytał, siląc się na swobodny ton.
Crav
obrócił się i uśmiechnął z satysfakcją, wskazując swoje
zdobycze.
-
Nasza wojowniczka postanowiła pokręcić się ze swoim kochasiem w
okolicy zamku. To nie był najmądrzejszy pomysł.
Ravnarr
spojrzał na nią z dezaprobatą. Nie mogła być aż tak bezmyślna.
Z pewnością wiedziała, co ją czeka po powrocie do Laedere.
Pokręcił głową. Chciałby być dla niej tak ważny, jak książę
Hasto.
Nagle
poczuł nieodpartą chęć odgarnięcia włosów z jej twarzy i
dotknięcia jej policzka. Znów kusiły go jej pełne usta, jej
zielone oczy, skryte za zasłoną długich rzęs, jej
malinowo-kwiatowy zapach... Potrząsnął lekko głową, jakby chcąc
odrzucić myśli o niej.
-
Zajmiesz się nimi? - Głos Crava wyrwał szarowłosego z zamyślenia.
-
Tak. Możecie odejść.
*
Ich
kroki odbijały się echem od kamiennych ścian, kiedy w milczeniu
szli do komnaty Tempusa. Travis maszerował z pochyloną głową.
Domyślał się, co może ich teraz spotkać. Nie wiedział, jak
Lithia ma zamiar odbić Hasto, ale nie sądził, by jej plan,
jakikolwiek by nie był, teraz mógł się udać. Kobieta jednak
zdawała się doskonale wiedzieć, co robi. Szła pewnie, rozsiewając
wokół siebie aurę tajemnicy i wyższości.
Ravnarr,
idący do tej pory przed nimi, obrócił się gwałtownie i spojrzał
prosto w oczy kobiety. Zbliżył się do niej i mocno chwycił ją za
ramiona.
-
Po jaką cholerę tutaj wróciłaś? - Syknął.
-
Doskonale wiesz. Nie pozwolę wam skrzywdzić Hasto. Nie pozwolę,
abyście go nam odebrali.
-
Nic nie rozumiesz... On jest potrzebny klanowi. Tak długo, jak
będzie wykonywał polecenia Tempusa, będzie bezpieczny. W
przeciwieństwie do ciebie... Nawet nie wiesz, jak się cieszyłem,
kiedy przeżyłaś. - Westchnął i dotknął delikatnie jej
policzka. - Dlaczego tak uparcie igrasz ze śmiercią? Czemu nie
potrafisz docenić swojego życia?
-
Doceniam swoje życie i właśnie dlatego walczę o to, aby nikogo i
niczego w nim nie brakowało!
-
A nie brakuje ci bezpieczeństwa?
Spuściła
głowę i westchnęła. Kiedy ją uniosła, w jej oczach szkliły się
łzy.
-
Nawet nie wiesz jak bardzo... Ale dobrze wiesz, kim jestem. Nigdy nie
będę się czuła bezpieczna.
-
Wiesz, że nie mogę was wypuścić...
-
Wiem. Nie proszę o to.
Jeszcze
przez moment Ravnarr wpatrywał się w jej oczy, aż w końcu ruszyli
dalej. Zatrzymali się dopiero przed masywnymi, dębowymi drzwiami.
Szarowłosy ponownie spojrzał na Lithię, trzymając dłoń na
klamce.
-
Jeśli go spotkasz... Nie licz na wiele. Vanita namieszała mu w
głowie.
-
Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej.
_
Dopadła mnie niemoc twórcza...
Nie lubię tego rozdziału. Ani trochę.
Mam nadzieję, że nie jesteście bardzo rozczarowani.
Gwarantuję, że dalej będzie ciekawiej :)
Lubię twojego bloga... Jest ciekawy i zawsze mam ochotę na coraz więcej i wiecej!
OdpowiedzUsuńWpadnij do mnie,dopiero zaczynam, kolejne notki już wkrótce
http://redemptionodkupienie.blogspot.com/
Rozdział przeczytałam już wczoraj, ale nie miałam weny żeby skomentować :)
OdpowiedzUsuńDziś jestem! ;D
Muszę powiedzieć, że Lithia mnie rozbroiła, nie przypuszczałam, że taka kobieta jak ona będzie bała się ciem, a motyle wywołają na jej twarzy obrzydzenie. Oczywiście nie muszę dodawać, iż ten moment był przezabawny, a reakcja Travisa bezcenna? :D Ach, no i oczywiście jadą konie, coś wisi w powietrzu, a co robią nasi bohaterowie? Całują się w gęstwinie, jakby nigdy nic. Nie mogę się doczekać spotkania Lithi z Hasto. I co będzie dalej z misją ratowniczą? Czekam na nn :)